|
Mam jeszcze chwilę do wyjścia do pracy, więc napiszę coś więcej.
Problem z wędkarstwem muchowym w oryginale polega na tym, że
trzeba być cholernie bogatym człowiekiem, żeby tak jak Anglicy
"rozsiewać po świecie pstrąga" i siedzieć sobie w salonie i kręcić
łososiowego full dressa. Na tego full dressa pracowało jednocześnie
kilku afrykańskich i azjatyckich mieszkańców kolonii. Tymczasem
Polacy chcą mieć muszkarstwo jak Anglik z kolonią jako tantiemem,
sami będąc neokolonią.
To rodzi uczucie zawodu i niemocy. Bo trzeba zapieprzać. I dlatego,
że trzeba zapieprzać, zamiast hydropsyche z nóżkami większość
robi szybkie "coś" z wolframowym kaskiem, zamiast suchej że
skrzydełkami pędzelek CDC, zamiast mokrej ze skrzydełkami -
zwykłe czupiradło z miękką jeżynką zwaną dla dodania sobie
angielskiego atrybuty mocy "soft hackle". Brzmi jak zaklęcie, jak sen
Polaka z wyprzedzanym majątkiem narodowym o fałszywej potędze.
Niektórzy z nas chcąc jednak mieć tego Scotta lub Loomisa
wyjechało do UK, Skandynawii, Niemiec itd. Inni potraktowali
emigrację jako etap. Tak czy owak stawianie sobie jako warunku
osiągnięcia satysfakcji w rekreacji wędkarskiej celu w formie
łowienia dużych egzemplarzy ryb szlachetnych na zadbanych
łowiskach i topowy sprzęt jest w skali naszego stowarzyszenia PZW
i w skali kraju aktualnie niemożliwe.
Kilka OSów ogniskuje na sobie możliwości konsumpcyjne całej
Polski plus gości z zachodu - tworząc społeczną iluzję, że jest to
możliwe od Wełny do Dobrzycy i od Bobru do Iny - a energetycznie
nie jest i trzeba sobie z tego zdawać sprawę.
Dlatego trzeba pracować i rozwijać się stale, jednocześnie nie
unikając relaksu z wędką muchową średniej klasy na rzekach krainy
klenia i jelca. I wyśmiewanie tego świadczy tylko o braku dojrzałości
śmieszka.
Good luck my Brother's
|