f l y f i s h i n g . p l 2024.04.19
home | artykuły | forum | komis | galerie | katalog much | baza | guestbook | inne | sklep | szukaj
Bieżące informacje
Pstrąg i Lipień nr 42
KRÓLEWSKI PORADNIK WĘDKARSKI Z INDII Z XII W.

Jednym z najważniejszych źródeł do poznania dziejów wędkarstwa w świecie jest fragment induskiej księgi Manasollasa z XII w., w której jest opis połowu na wędkę, jako formy rozrywki. To źródło, pokrytę grubą warstwą historycznego kurzu i ukryte w trudnodostępnym oraz rzadko czytanym czasopiśmie w Europie, jest nieznane szerszemu kręgowi osób piszących o dziejach wędkarstwa, gdyż w żadnej ze znanych mi prac nie jest ono cytowane.
Wiadomości z łowiska
Mała Wisła 1
2020-10-14
test
Wiadomości z łowiska
San Zwierzyń-Hoczewka
2013-07-12
Warunki bardzo dobre
Wiadomości z łowiska
OS Dunajec
2014-08-12
warunki dobre ale nie idealne
Wiadomości z łowiska
Łowisko Pstrągowe Raba
2020-10-31
Dobrze to już było...
Nasze wzory
Oliwka.
Wzory much
W katalogu FF
IMGW
Stan wód
Niezbędny każdemu wędkarzowi "na rozjazdach"
 
Flyfishing.pl
Reportaże:
Bośnia, czyli wędkarstwo niejedno ma imię.

autor: Michał Owoc, opublikowane 2008-10-05

Znasz to uczucie…musisz znać…Zostawiasz za sobą cały ten syf ,wszystkie kłopoty, monotonną robotę…jesteś w stanie nawet do tego samego worka wrzucić własną żonę czy kochankę. Liczy się tylko jedno – wyjazd z kumplami …A jeśli przez przypadek jesteś muszkarzem jak oni…i jeśli do tego ruszacie tam gdzie jeszcze nikt z Was wcześniej nie był…no to chyba nie muszę tłumaczyć…bo znasz to uczucie.
 
Do przejechania prawie tysiąc kilometrów, 7 krajów ale co tam, to tylko mgnienie oka, z resztą kto by tam teraz myślał o jakimś zmęczeniu, trudach podróży. Wsiadasz i jedziesz tam gdzie Cię gna tęsknota…choć nigdy tam nie byłeś, tam gdzie są one, by zobaczyć coś nowego, odkryć, złowić a przy okazji dobrze się bawić, prowadzić nocne Polaków rozmowy z kumplami, bo takich ma się tylko jednych. Nie oszukujmy się – najlepsze przyjaźnie rodzą się ze wspólnych zainteresowań. Tylko z tymi ludźmi potrafisz gadać o wszystkim i o niczym chociaż z reguły i tak po 5 minutach rozmowy wszystko zjeżdża na jeden wspólny temat, no chyba że rozmawiasz z Tomkiem P…wtedy ewentualnie w grę wchodzi full dress albo… jakaś sexi dupeczka :). Na dłuższą metę pewno taka zbieranina osobowości doprowadziłaby do wybuchu 3 wojny światowej ,sam mam ciężki charakter, to wiem coś o tym, ale przez te kilka dni nie ma zmiłuj.W końcu „nie jesteśmy tu dla przyjemności” jak to trafnie podsumował jeden z nas przechylając kolejny kieliszek wódki o w pół do pierwszej w nocy.

Bośnia….Niektórym kojarzy się tylko z jednym, niektórzy mylą ją z Serbią…bo też kojarzy się tylko z jednym - z wojną. Mnie od pewnego czasu kojarzyła się tylko z wodą koloru turkusa, płynącą przez krajobrazy, których nie powstydziłby się żaden region turystyczny. Przeglądając strony internetowe człowiek podróżuje od Patagonii poprzez dzikie potoki Ameryki Północnej, Skandynawię - bo to przecież rzut beretem- po Nową Zelandię. Gdzieś tam po drodze „urodziła” się Bośnia – wariant budżetowy - z jednym mocnym postanowieniem. To nie będzie tylko podróż palcem po mapie. Zbyt blisko żeby tak to pozostawić. Na początku miałem obawy ze skompletowaniem składu 3 osobowego. Pojechaliśmy w 3 auta.10 osób z czego siedmiu zabrało łącznie koło 20stu wędek….kilka nie wróciło :), ale wszystko po kolei.
W listopadzie zacząłem zasięgać bliższych i dalszych informacji dotyczących poszczególnych rzek. Padło na Unę i Unac. Dobra baza noclegowa, sprawdzone informacje co do rybostanu no i te widoki!!!. Chciałem uniknąć rzeki, która płynie leniwie poprzez łąki i doliny. Szukałem czegoś szybszego ,wbitego między brzegi, rzeki która siłą wydarła sobie „swój własny kawałek podłogi”. No i gdzie koniecznie pływają tęczaki, duże tęczaki. Może to nie osławione rzeki Słowenii i jej równie piękne rzeki, ale z pewnością nie pojadę na jakieś bezrybie. Jak się okazało na miejscu – trafiłem w 10tkę. Tuż przed wyjazdem nieco nerwowej atmosfery wprowadziła pogoda. Leje. Dzień ,dwa…trzy…U nas taka dobowa suma opadów wykluczałaby łowienie na kilka następnych dni, ale uspakajające e-maile stamtąd, że oni nie wiedzą co to” water like cofee with milk” trochę poprawiają nastrój. Kolor kolorem, ale jaki będzie poziom wody? Prognozy mówią o zanikających opadach więc piątek, sobota powinno być ok. a czwartek – się zobaczy. W dniu wyjazdu a właściwie w przeddzień jeszcze małe zamieszanie z samochodem…a właściwie z dwoma. Mój- służbowy …cholera przecież ja wyjeżdżam poza UE. Jak się przyczepią, że auto nie ma właściciela w postaci osoby fizycznej obecnej „na pokładzie” no to mogą być jaja. Na szczęście wszystkie dokumenty i potrzebny glejt udaje mi się załatwić w ciągu jednego dnia. Inaczej nieco wygląda problem drugiego auta. Staruszek leciwy zaczął się wyraźnie buntować, oczywiście w najbardziej niefortunnym momencie – czyli tuż przed wyjazdem. Na szczęście w środę o 20tej na granicy polsko-czeskiej spotykamy się w komplecie. My – siedmiu łowiących + nie łowiący sztuk jedna + mój kumpel ze swoją dziewczyną…Wymyślili sobie objazdówkę po Europie no i zapragnęli zaliczyć Bośnię….Tylko czy oni wiedzą na co się piszą jadąc z siedmioma wędkarzami :):):) ?

PODRÓŻ

Decydujemy się jechać przez Słowację, więc do Żyliny wleczemy się za ciężarówkami. Potem już tylko drogi expresowe i autostrady praktycznie aż za Zagrzeb no a potem….potem to witamy w krainie, w której obcy ginie. Datę wyprawy zaplanowałem z jakimś 3-4 miesięcznym wyprzedzeniem i nie przewidziałem jednego. Że Manchester United awansuje do finału Ligi Mistrzów.Tak się składa, że jako zagorzały kibic tego klubu nie mogłem odpuścić zobaczenia tego meczu. 9 lat czekania by znów zdobyć tytuł najlepszej drużyny w Europie. Niestety ucieka mi cała pierwsza połowa…Druga – kto patrzył ten wie. Chelsea powinna to była wygrać…ale…jak się nie chce wygrać 2 albo 3-1 to trzeba przegrać w karnych. Kiedy Terry spudłował a potem Van der Saar obronił to ja oszalałem. Kilkanaście osób, które akurat wyszło z parkującego autokaru patrzyło jak jakiś debil biega po parkingu i wrzeszczy wniebogłosy Glory Glory Man United. No tak przyznaje-nikt nie jest doskonały, nawet mnie zdarzają się chwile słabości :) Mając 3 godziny poślizgu zasiadamy w auta i….i….staruszek Marcina nie chce ruszyć. Mechanizm blokady kierownicy nie chce puścić. Ekipa ma coraz mniej wesoły miny gdy coraz to nowe próby odblokowania ustrojstwa okazują się nieudane. Po blisko godzinie dłubania pod kierownicą nagle jak z bliżej niewiadomych przyczyn się zablokował tak w podobnych okolicznościach odpuścił. Marcin stwierdził, że teraz to on przez 4 dni nie będzie już kluczyka ze stacyjki wyjmował. Dobra, ruszamy. Słowacja, Austria (tu w środku cywilizowanej Europy omal nie zabrakło mi benzyny kiedy pobłądziłem wybierając drogę na skróty-kolejna godzina extra ), Słowenia i wyjeżdżamy z UE, ale umówmy się – jedyna różnica to potrzeba okazania paszportu. To już Chorwacja kolejne kilometry, zmiany za kierownicą, dojeżdżamy do zjazdu na Plitwickie Jeziora i potem jeszcze raz w lewo na drogę do Bośni…na Bihac. Jezu ile to już godzin w aucie ? Powoli zaczynam mieć wrażenie że jest on integralną częścią mojego tyłka. Przejazd przez granicę odbywa się bez zbędnych pytań chociaż jeden z celników wyraźnie kandyduje do roli pana i władcy na końcu świata. W Bihaciu jesteśmy o 10 …rany przecież o tej porze mieliśmy już łowić!!!. Już w Chorwacji było widać wciąż obecne ślady po wojnie. Podziurawione jak ser ściany domów, popalone, podburzone. W Bośni jest to jeszcze bardziej widoczne. W Bihaciu domy zupełnie nowe przeplatają się z kompletnie rozwalonymi. Ślady po kulach obecne są również na znakach drogowych, zupełnie jakby ktoś strzelał do nich wczoraj. No i kultura jazdy jak w Egipcie albo Turcji. Total freestyle, ludzie plączą się pomiędzy autami…no cóż, co kraj to obyczaj, przecież nie będę na nich trąbił bo jak się który krewki miejscowy zdenerwuje to zostaniemy już tu na zawsze. Ostatnie 20 km i jest ,jest jest!!! – kierunkowskaz z napisem Kulen Vakuf. Skręcamy. Nawigacja pokazuje że jedziemy po polu, ale trzeba jej to wybaczyć i tak spisała się na medal a tą końcówkę jedziemy po prostu na nosa, z resztą i tak jestem pewny, że to dobra droga. Zjeżdżamy kilkukilometrowym zjazdem, czasem 7-9% nachylenia. Krajobraz coraz bardziej nam się podoba. Górzysty teren ,bardzo bogate gęste zalesienie. Gdzieniegdzie przebijające się poprzez korony drzew skały. Takie skrzyżowanie Bieszczad i Pienin. Brakuje tylko jej…rzeki…Zjeżdżamy na dno doliny, ale jeszcze jej nie widać. Jeszcze jedno pasmo dzieli nas od niej. Jaka będzie…?

RZEKA

To co ukazuje się naszym oczom pozbawia nas resztek niepokoju i wprawia w lekką euforię…Nawet Baton wyszedł z auta co należy uznać za ewenement :) 20 metrów poniżej woda o bajecznym szmaragdowym kolorze. Una. W końcu!!! Jeszcze parę kilometrów i dojeżdżamy do Nany i Sraja…przepraszam - Saraja :) - naszych pensjonatów. Z braku wolnych miejsc Ja z Arkiem i Danielem mamy spanie w Nanie a reszta w Saraju. Pomimo nieprzespanej nocy, która szczególnie dała się we znaki kierowcom jakoś nikt nie myśli o spaniu. Nana ma bezpośrednie dojście do wody z kawałkiem własnego brzegu rzeki, więc pierwsze co robimy to idziemy nad rzekę. Akurat mocny zakręt, wsteczne prądy i głęboko, cholernie głęboko, nie na muchę….nawet plum-nimfa miałaby problem. Ale odcinki specjalne na których będziemy łowić cechują się zupełnie inną charakterystyką. Po odświeżeniu się, spotykamy się z miejscowym przewodnikiem, który prezentuje nam tutejsze muchy oraz opowiada o „miejskim” odcinku rzeki. Muchy jak muchy, ale te rozmiary i obciążenie…o ja pierd…U nas by tym trocie łowiono. Mokre i suche już trochę bardziej przypominają nasz folklor, ale te streamery – shit- nie no…awaria, ciężarem i wielkością spokojnie mogłyby konkurować z lotkami do dart’a Przy okazji dowiadujemy się że na odcinkach specjalnych wolno łowić tylko na jedną muchę!!! To generalnie przeczy temu co przeczytałem przygotowując się do tego wyjazdu. No cóż trudno. Widać ktoś będąc tu przed nami pomylił tzw open water z odcinkami specjalnymi, albo zmieniły się przepisy. Z resztą czytając oficjalne strony internetowe nie ma nigdzie wzmianki o takim wymogu. W prawdzie mamy ze sobą Pana Prokuratora, no ale przecież nie będą tu się chłopaki wykładnią prawną licytowali. Szkoda bo cholera aż się prosiło założyć jedną kluskę na dół i delikatnego skoczka wyżej. No cóż…będziemy uskuteczniać suchą muchę. Zamierzaliśmy w czwartek…a raczej to co z niego pozostało połowić w Kulen Vakuf ale okazało się że miejscowy strażnik nie ma 3dniowych licencji…Koszt zakupu dniówek na 7 osób to blisko 200E drożej w porównaniu z zakupem licencji 3dniowych No nie no…kroić to oni sobie mogą Włochów albo Niemców ale nie nas :) Wracam do naszego gospodarza – bardzo serdecznego i otwartego człowieka. Naświetlam mu problem i po kilku telefonach okazuje się, że jednak są 3dniowe licencje tyle, że musimy podjechać 8km w górę rzeki do łowiska na Unacu. No dobra, zaczniemy z wysokiego C czyli łowiąc w rzece gdzie tęczak stanowi jakieś 95% populacji i ponoć ryby półmetrowe to żaden problem. Kończy się asfalt i te 8km jedziemy bo ubitej aczkolwiek dziurawej drodze. Po prawej swoimi miejscówkami wręcz powala nas Una. Rany….przecież żeby to obłowić, poznać to trzeba by z miesiąc czasu. Całe szczęście że odcinek specjalny ma tylko 3km. W połowie drogi robimy kolejną sesję zdjęciową, tym razem z mostem kolejowym w tle. Dojeżdżamy do pierwszego mostu drogowego – tego „reprezentacyjnego” – zwalonego ,który wyznacza dolną granicę rewiru.
Wszyscy wyskakują z aut i na most…i gapią się w dół. Rzeka ma tu dosyć spory uciąg wody no i jest przy tym głęboka – nie ma szans na brodzenie. Ale ten kolor wody ,ta klarowność ta surowość,,,dzikość serca.100metrów powyżej ujście Unacu do Uny – miejscówka wielkości małego basenu można obławiać cały dzień….ale cholernie głęboko, no nic, logistyczne podejście do tematu zostawimy sobie na później a teraz skupiamy się na tym co w trawie piszczy…po chwili pokazują się pierwsze ryby…takie tam 25-35cm…ale już za moment Marcin pokazuje nam co „upolował”. Tęczak jak na życzenia wykłada się na boku przy dnie, zdradzając swoją lokalizację. No no…ładne cacko. Pięknie wybarwiony z purpurową smugą penetruje rzekę „chodząc” po kilka metrów w lewo i w prawo. Na pewno ma powyżej 50cm. Chyba naprawdę trafiliśmy do raju…tylko gdzie ten strażnik co miał nam sprzedać licencje? Widzę jak wszyscy nerwowo przebierają nóżkami jak już chcą wskakiwać w swoje wodoodporne ubranka, poskładać wędki ,założyć muchy….”i zanurzyć się w mojej dziewczynie po kolana, po pas, po szyję” !!!
Nie ma się co onanizować umysłowo marząc o tych rybach skoro jest się tuż obok, trzeba po prostu zmontować sprzęt i dobrać się do ich słodziutkich tyłeczków! Podjeżdżamy na „górny” most pod samą hodowlę. Po drodze mijamy samochód na krakowskich blatach….no tak...”nasi tu byli”, „nasi tu są”. Przy samym moście stoi kilka samochodów. Rejestracje chorwackie, węgierskie no i teraz i polskie. Krząta się kilku muszkarzy. Spory ruch….ale w końcu to sama 10-tka naszego celu podróży. Jest strażnik. Ni w ząb z nim ani po angielsku, ani po niemiecku, ani po polsku…Ale po wędkarsku nie było większych kłopotów :). Wszyscy zaopatrzeni w licencje wskakują w swoje ciuszki i ….no i pierwszy problem…gdzie? Powyżej mostu jest po prostu tłok!!! Wylot z hodowli jest wręcz okupowany przez kilku muszkarzy. Oj, wygląda to ździebko inaczej niż w reklamówkach. Poniżej mostu co miejscówka to ktoś stoi…Hmmm…nie no jakoś damy radę. Ja z Danielem decydujemy się przebić przez krzaki i zacząć łowić z drugiego trudno dostępnego brzegu na wysokości wylotu z hodowli. Część chłopaków decyduje się wrócić na dolny most.
Każdemu z nas zawsze jak zaczyna łowić, kiedy wchodzi do wody nawet w miejscu, które często odwiedza, lekko skacze ciśnienie, adrenalina. Co myśmy mieli powiedzieć? Rzeka z innej bajki, rzeka o której gadaliśmy przez ostatnie 3-4 miesiące. I oto jestem w niej! Cholera…na razie to raczej z nią walczę o życie, prąd jest mocny, kamienie, kancory wręcz głazy…chyba z 2 minuty szykuję sobie pozycje, żeby w miarę bezpiecznie stanąć. Daniel stoi kilka metrów poniżej mniej. Pierwsze rzuty….Nie wiem czwarty, może piąty….czuje branie, zacinam…Rany, ale czad, ja chce się tu zestarzeć, umrzeć! Ryba chwile szaleje wspomagana przez nurt i mam ją przy sobie. Pierwszy tęczak. Ciemna barwa, śliczny. Taki 30-35 cm. Za chwile następny. Daniel też coś ciągnie, a może powinienem napisać raczej że coś ciągnie jego. Łowiliśmy naprawdę w miejscu o sporym uciągu wody, nimfy wpadały pomiędzy duże głazy gdzie tworzyły się zawirowania i tylko tam możliwe było chwilowe kontrolowane prowadzenie, ale to wystarczało by jakaś ryba startowała. No i jemu wystartował od razu taki na pół metra…Nie no…ten to ma fuksa…kurde…Następne 2-3 minuty przypominały taniec kolesia na linie w cyrku. Daniel kilka razy jakimś cudem uniknął wywrotki stopniowo schodząc w dół….a za wiele miejsca nie było. Jakieś 10 metrów niżej potężny wlew, tu już nie ma żartów, o wypadek naprawdę nietrudno. Kolejna próba wręcz siłowego holu kończy się sukcesem, ryba ląduje w podbieraku. Strażnik przyglądał się temu wszystkiemu z mostu i widząc rozmiary ryby zszedł do nas w dół by potwierdzić wymiar, który pozwalał na jej zabranie (+45cm, jeden dziennie) Jakież było jego zdziwienie kiedy Daniel wypuścił pstrąga do wody. Jak się później okazało pobudki Daniela były nieco inne niż czysta szlachecka krew :)…po prostu facet stwierdził że skoro pierwsza ryba jest taka…to jakie będą te następne ??? Szkoda brać takie….pół metrowe maluchy . Zycie jednak pokazało że rzeczywistość była nieco inna i prawo fuksiarza zadziałało tu w 100% . Po tych emocjach postanawiamy przejść mostem na drugi brzeg i zobaczyć tą miejscówkę u wylotu hodowli.
Teraz z perspektywy czasu mam mieszane uczucia i odczucia co do stosowności łowienia w takim miejscu ale wtedy po prostu człowiek myślał nieco innymi kategoriami…szczególnie po tym co zobaczył. A co zobaczył ??? Czy potraficie sobie wyobrazić rzekę która w tym miejscu na szerokości 10-15metrow miała głębokość do kolana/uda w której stoi ryba przy rybie, ryba nad rybą ,ryba obok ryby, ryba za rybą, ryba przed rybą…i tak w kółko na obszarze 20-30 m2. Są rybki…są ryby….i są rybska takie na 5 – 6 dych. Stoją i się gapią na nas…a my na nie…i wiecie co…w ogóle się nie boją. Dla nich człowiek stanowił zagrożenie tylko wtedy kiedy chciał wejść im na głowę. Łowiska specjalne na stawach hodowlanych w Polsce to przy tym pustynia. No dobra, koniec gapienia się, nie przyjechaliśmy tu dla przyjemności ,trzeba trochę połowić…qrde…5ta, 10ta ,20ta ryba…a ja tu stoję dopiero 15 minut….No właśnie…Co ja robię tu??? Dosyć szybko przychodzi refleksja…czy aby na pewno w wędkarstwie o to chodzi ?No ale jak tu nie wrzucić kolejny raz nimfy do wody, jak tu nie pozwolić sobie na poczucie tego przyjemnego pulsującego bujania się wędki…no jak ??? Nie…Wymiękam…idę trochę dalej na głębszą wodę. Pod krzakiem widzę kolejnego półmetrowca ,ale nie jestem w stanie podać mu muchy. Nagle wśród ryb dostrzegam jakąś taką nieco inną, jaśniejszą, za chwile kolejną. Lipienie? Rzucam…pstrąg, pstrąg, pstrąg…w końcu bierze ta jaśniejsza…Za moment mam w dłoniach rybę, która kojarzy mi się ze …śledziem(chociaż prawdę mówiąc śledzie chudymi rybami nie są, no ale co…takie mam skojarzenia, no ). Chuda a długa. Ale to nie nowo odkryty słodkowodny gatunek śledzia tylko kuzyn naszego lipienia. Kolor…bladożółty z bladoniebieskimi akcentami. Krótka płetwa grzbietowa, w ogóle jak nielipieniowa, jakaś…zubożała wersja.. Tylko te wyłupiaste oczyska jak u naszych….hmmm a może trochę go za bardzo ścisnąłem (ups) ?. Złowiłem jeszcze kilka podobnych lipieni w granicach 25-30cm, wszystkie identyczne.
W takich warunkach czas płynie bardzo szybko. Zmęczenie po podróży i brak snu też coraz bardziej biorą górę ,więc postanawiamy zakończyć na dziś i zjechać do dolnego mostu, sprawdzić co u chłopaków. Jak się okazało Marcin dorwał –być może tego wcześniej namierzonego z mostu – pstrąga który już sobie spokojnie leżał na dywaniku w samochodzie. Będzie kolacja. Reszta połowiła bez rewelacji (jak na ten OS ;-) ) ale wszystkim humory dopisywały przednie. Wracamy. Trochę szkoda że cześć ekipy mieszka tu a część tam…no ale trudno, raz się zrobi imprezę u nas a raz u nich. Taki spacer dobrze zrobi na …trawienie. Spaceru nie było, trawienia też nie. Jak padliśmy na nasze łóżka tak wstaliśmy na następny dzień rano.

RZEKA, DZIEŃ DRUGI

Rano obudził mnie…świtaniec . Qrde no, musze iść do kibla bo zaraz się zleje. Lanie w kiblu w postawie zasadniczej ze świtańcem w pełni jest nieco kłopotliwe- no chyba że lejesz po ścianie- więc trzeba było podejść do tematu nieco bardziej kompleksowo, zrelaksować się a przy okazji wypuścić jednego zatwardziałego zakładnika. Uffff, jaka ulga. Nie wiem jak Wy, ale ja zawsze mam problemy z regularną kupką kiedy jestem na wyjeździe, nie służą mi chyba obce kible….jakaś blokada psychiczna czy co ? Okay, dla równowagi od razu napiszę, że jak tylko po porannej toalecie, zeszliśmy na dół to czekało na nas świetne śniadanko przygotowane przez żonę naszego gospodarza. Szczególnie ser przypadł mi do gustu…coś jak nasz oscypek tyle że biały i twardszy. Gospodarz powiedział, że przed wyjazdem mamy się do niego zgłosić to da nam namiary gdzie podjechać żeby się w ten ser zaopatrzyć ,no i oczywiście w rakiję też się mamy zaopatrzyć ,bo jest jedyna i niepowtarzalna (jak wszędzie :) ) W tzw. międzyczasie….przyjechały obrażone „panienki” z Saraja i wygarnęły nam w twarz, że czekały i czekały a my nic…spać sami żeśmy poszli. No trochę racji mieli, ale to tak jest…kładziesz się na chwilkę i Ci się film urywa. Z żelaznym przyrzeczeniem, że dziś to już nie ma takiej siły na świecie żeby się wieczorem nie spotkać ruszamy zgodnie znów na Unac. Robię mocne postanowienie, że dziś to już muszę podejść do tego łowienia profesjonalnie ,selektywnie i wydłubać co najmniej jednego kloca. Dojazd 8 km odcinkiem szutrowej drogi jest momentami nieco karkołomny i trzeba dobrze lawirować między dziurami żeby nie nadwyrężyć zawieszenia. Cholera…wczoraj ta droga wydawała się krótsza i mniej dziurawa. Wyszło słońce ,zrobiło się naprawdę ciepło. Podjeżdżamy pod górny most i zgodnie decydujemy się na odbycie wcześniej zaplanowanej wycieczki w górę wąwozu , w nieznane…skąd płynie rzeka.
Dosyć komiczny widok…Grupka facetów, ubranych po zęby w wędkarskie ciuchy z wędkami w dłoni maszeruje pośród rumowiska skalnego, piargów u podnóża zbocza. Właściwie ta droga idzie trawersem bo w dół jest dobre 10-20 metrów urwiska gdzie na samym dole swymi kolorami kontrastuje Unac. Przepiękne krajobrazy. Ale to uczta tylko dla oczu, łowienie praktycznie niemożliwe, no…jedno miejsce po karkołomnym zejściu nadaje się do próby zamoczenia kija. Spróbujemy w drodze powrotnej a póki co kontynuujemy marsz w głąb kanionu. Robi się coraz ciaśniej. Dochodzimy do wydrążonego w skale tunelu. Że też się komuś chciało. Natłoku turystów to tu raczej nie ma więc po co to wykuli ?Czyżby miejsce o znaczeniu strategicznym podczas wojny? Przechodzimy. Po kilkunastu metrach kolejny tunel. Niestety ślepy a przejście zboczem dalej jest zbyt ryzykowne, przynajmniej w obuwiu wędkarskim grozi śmiercią lub kalectwem. Zatrzymujemy się tu ,robimy parę zdjęć. Każdy widzę jest mocno poruszony bo naprawdę rzadko kiedy ma się takie widoki.…Próbujemy namierzyć z góry jakieś ryby. Trudno cokolwiek zobaczyć, cholernie głęboko . Jeśli coś stoi przy dnie jest nie do wychwycenia.
Swoją droga bardzo byłem ciekaw rybostanu rzeki powyżej hodowli. Poniżej rzeka pękała w szwach od ryb…moim zdaniem przegięcie pały, naturalnie takie zagęszczenie chyba jest niemożliwe…no chyba że ja już przywykłem do polskich realiów i mierze wszystko naszą miarką. Właśnie a gdyby tak…odwrotnie popatrzeć…Gdyby tak nasze PZW tu wpuścić, zrobić 30cm wymiar ,3 sztuki dziennie ,170 pln składka na cały rok i hulaj dusza. Po ilu…miesiącach, latach (?) wróciłoby wszystko do „normy”?. Jak to mówił Pietrzak : „wpuść takich na pustynie to po tygodniu piachu zabraknie”. Wracamy, robi się coraz cieplej, wręcz upalnie. Chłopaki po drodze koniecznie chcą spróbować swoich umiejętności łowiecko wspinaczkowych. Ja też się decyduję ,ale jak niestety przypuszczałem nic nie łapiemy, jeden tęczak skusił się do podnoszonej najcięższej nimfy jaką miałem prowadzonej na 3-4 m głębokości…co można było śmiało określić prowadzeniem w pół wody. Arek z Marcinem wleźli na jakąś skałę i stamtąd też próbowali swych sił, trafili na lepsze miejsce i kilka rybek skusiło się na ich muchy, ale tam to akurat chyba nie o te ryby chodziło. Łowienie w takim miejscu to tylko do katalogu na zdjęcie, na pamiątkę dla dzieci, wnuków żeby wiedziały jakim dziadek był obieżyświatem – wędkarzem. Pampalini to pikuś. Resztę dnia spędzamy rozłażąc się po całym oesie. Każdy z nas oddał się swemu hobby na maksa, czerpał z tej rzeki i ciągnął ile się dało…w przenośni i dosłownie. Coś godnego uwagi? Tak – ja znów nie złapałem nic miarowego ale za to przynajmniej zszedłem z kalibrem wędki i zacząłem suszyć. #3/4 na 7,6 stopy, można tym machać bez zmęczenia ręki cały dzień. Po którymś położeniu muchy wielkości jętki majowej coś bez pardonu zdjęło ją z powierzchni. Kolejny kurdupel??? O nie tym razem od razu poczułem, że będzie teścik sprzętu. Z pewnością takiego tęczaka na suchą jeszcze nie złapałem ,no ale co tu dużo gadać na Wiśle tą wędka wyciągnąłem potoka +50.Tylko, że Wisła nie płynie a tutaj ryba miała i gdzie odjechać i z czym odpłynąć. Ale przegrała. No! Chociaż tyle. 40stak pięknie wypasiony z wzorowymi płetwami ląduje z powrotem w wodzie. Daniel z kolei robi kolejną życiówkę….No jak tu się nie wq… ;)? Tym razem lipień 47cm złapany 3 metry od brzegu tuż poniżej hodowli, ale w tym wypadku nie ma złudzeń – dzika ryba! Arek też ma swoje 5 minut…Z jednej z głębszych rynien na skraju grubego nurtu zapina prawie że rzut za rzutem 3 lub 4 miarowe tęczaki, jeden jest na tyle duży że schodzi z prądem…Jest już za daleko by za nim gonić. Ta woda i jej głębokość nie sprzyja takim przebieżkom. Akurat stoję na skarpie więc mam piękny widok na całą akcję. Ryba po wyciągnięciu prawie całego sznura dostaje się w okolice przelewu, rwie zestaw, znika w kipieli. Tu naprawdę wygrać z półmetrowym tęczakiem to spory problem. Jeśli ryba chociaż trochę wysili swoje szare komórki i wejdzie w mocny prąd to tylko siłowy hol (a wiec i kij właściwie już trociowy i żyłka 0,25 ) może ją zatrzymać. No ale że nie każda myśli to też niektóre dają się wyholować.

NIE DLA ABSTYNENTÓW

Koło 14 -15tej robimy sobie przerwę , idziemy na piwko do pobliskiej knajpki. Mają tu oczywiście świeżą rybkę z grilla i piwko…nota bene chłodzi się w tym samym baseniku w którym czekające na patelnie pstrągi. Oczywiście wyławiamy tylko butelki. Ach!!! Wspaniale smakuje takie piwko, w takich klimatach. Do tego przegryzane suszoną kiełbasą i wielkimi bułkami zakupionymi tuż obok w miejscowym "gieesie" .Rozkoszujemy się tą chwilą…gdzieś tam podświadomie dociera do nas że to już z górki…że jeszcze tylko jeden dzień i do domu. Trzeba więc tym bardziej nasycić się tym dniem, ta chwilą.
Wracamy do rzeki. Idziemy nieco w dół, szukać naszych. Nigdzie ich nie ma. Może znów się zamelinowali na dolnym moście. Określenie – zamelinowali- jest o tyle podejrzliwie słuszne, że przecież już na początku Marcin otrzymał od strażnika butelkę przedniej rakii no i trochę sobie podegustowali. To co zastaliśmy na dolnym moście przerosło jednak nasze najśmielsze oczekiwania. Śmiać się tu…czy płakać? Nie no …zdecydowanie śmiać. Mogę jedynie relacjonować z przekazu ustnego co tam się wydarzyło bo nie widziałem tego na własne oczy ale zdolności krasomówcze Marcina i Batona dosyć skutecznie pobudzają naszą wyobraźnie. No więc tak: w roli showmana zdecydowanie wystąpił Mariusz…No taka cicha woda, kto by pomyślał, taki porządny ułożony kulturalny facet :) Otóż Mariusz… zapragnął być rybą. Uprzednio skutecznie obłowioną miejscówkę w pewnym momencie postanowił sprawdzić bardziej…dogłębnie. Sposób w jaki zapikował do wody przypominał ponoć skok pływaka do wody ze słupka. A potem były wszystkie możliwe style pływackie w użyciu. Ale zdecydowanie najefektowniejszy był sprint do brzegu stylem grzbietowym. Chłopaki wytargały go z wody a koleś ponoć dalej okładał ich rękoma :tak się wczuł w rolę. Ale to nie koniec, no jakże tak...Podczas pakowania się do auta Mariusz zrobił sobie leżankę z….trzech wędek. Orvis, Sage…co było to trzecie ?…a może tą trzecią ktoś złamał przy łowieniu…no mniejsza z tym, fakt był taki że zastaliśmy naszych kolegów… rozbrojonych, częściowo skąpanych i upitych jednakże z wyraźną tendencją do trzeźwienia. No i jak tu patrząc na taki obrazek, obalać wizerunek wędkarza zakorzeniony w statystycznym Kowalskim ;/ oraz o zgrozo (!!!) w wielu stałych bywalcach FFF ;)? Znów nas podsumują – ochlaptusy ,nieodpowiedzialni ludzie, Polacy „na dzikim zachodzie”. Ale wiecie co…jeśli takie skecze kończą się na zmoczeniu sobie jajek i połamaniu wędek a wyzwolona przy tym dawka tragikomicznych doznań działa jak afrodyzjak to ja nie chcę nic zmieniać. Ciepłe kapcie, debata w TV albo jakiś inny serial i puszczane bąki w kanapę, która już dawno odkształciła się od ciężaru naszego dupska wyraźnie mniej mnie kręcą.
Czas kończyć ten dzień, a przynajmniej jego wędkarską część. Znów ta cholerna dziurawa droga. Mkniemy całe 20km/h. Po drodze zaliczamy mijankę z jakimś miejscowym busem Przez moją nieuwagę niewiele brakowało by zewnętrzne koła osunęły się ze skarpy!! Skończyło się na chwilowym strachu. Dojeżdżamy do Nany. Chłopaki mają jakieś pół kilometra dalej. Zgodnie z umową już solennie obiecujemy nie przespać tym razem całej imprezy. Zdrowo wygłodniali pochłaniamy przygotowany dla nas posiłek, rozmawiamy trochę z kolegami po kiju z Krakowa. „Lekarze” byli dziś na objazdówce. Pojechali poszukać ryb w innych rzekach. Qrcze, żeby zawsze mieć takie problemy – łowić tu czy tam? Tu bo piękne tęczaki ,tam bo jeszcze piękniejsze potokowce i lipienie. Czemu ta Bośnia jest tak daleko? Powoli robi się ciemno, chyba już czas się zbierać do chłopaków.

ŻABA Z OPUSZCZONEGO DOMU

Ja zawsze miałem bujną wyobraźnię…aczkolwiek w nieco innym tego słowa znaczeniu jak się tego powiedzenia zwykle używa. Już jako dziecko zawsze naciągałem kołderkę na stópki…żeby mi coś spod łóżka nie wylazło i ich nie odgryzło. W liceum po imprezie z paroma skrętami tak się przejąłem rzekomo źle postawioną ścianą, że przez 2 godziny podpierałem ją nogami żeby się nam nie przewróciła. A co się przy tym spociłem. Na studiach jak zobaczyłem „Amerykańskiego Wilkołaka” to nie było mowy o żadnych wycieczkach po łąkach i lasach wieczorową porą, żadne zbieranie rosy z romantyczną panienką…niezależnie od faz księżyca…nie ma to tamto. Z resztą, nawet na rybach parę razy mi się zdarzyło, że brodząc wlazłem jakiemuś kabanowi na łeb a ten startując spod mych stóp skutecznie powodował obrazek niczym z kreskówki – koleś wyskoczył z własnych gaci. Nie dziwcie się więc jakim wyzwaniem było przejście późnym wieczorem odcinka jaki dzielił nasze kwatery od reszty. Prawie pełnia, gdzieś na zadupiu w Bośni, drogą z nikąd do nikąd obok opuszczonego domu...skąd dochodził najgłośniejszy żabi rechot jaki w życiu słyszałem. Akustykę polecam audiofilom. Olbrzymia kałuża rozlana na pół drogi…jej czerń niknęła gdzieś w murach tego pustostanu porzuconego i nie odbudowanego po wojnie. Kilka żab widać było w kałuży. Blask księżyca pięknie uwidaczniał ich rysy…niczym buldogi okopane w piachu…Jeśli żaby tutaj dorastają do takich rozmiarów jak te pstrągi w rzece…a wiadomo że największe kryją się najlepiej, czyli wiadomo - ta w opuszczonym domu jest największa, to ja może zawrócę, naciągnę kołderkę na stópki i pójdę spać??? Na szczęście nie byłem sam…Nie no…trzem facetom to rady chyba ta żaba nie da. Ale może na wszelki wypadek nie pijmy już nic więcej :).
Bardzo chcieliśmy aby cała reszta ekipy przyszła do nas ze względu na zdecydowanie lepsze warunki plenerowe (ławeczki, stoły ,oświetlenie, skoszona trawka…no hamaczka tylko brakowało…ale chyba dlatego że nie było dwóch drzew wystarczająco blisko siebie ,bo gospodarz naprawdę bardzo się starał.). Niestety z racji pełnego obłożenia gośćmi musiał nam odmówić tłumacząc się brakiem miejsca i komfortu, ale miało to też drugie dno – po prostu chyba nie lubili się zbytnio z właścicielem Saraja, więc nie idąc śladami Franciszka Dolasa, nie naciskałem. Jedna wojna w zupełności wystarczy tym ludziom. Tym więc sposobem spotkaliśmy się wszyscy w razem w Saraju, aby podzielić się wrażeniami z drugiego już dnia pobytu.
Impreza okazała się międzynarodowa bo razem z naszymi w pensjonacie rezydowało także kilku Włochów. Marcin po kilku głębszych wypłynął na szerokie wody oceanu swoich umiejętności poligloty i zabawiał „makaronów” rozmową. Tomek P. natomiast rozwijał swoje talenty w zarywaniu płci pięknej i niezmordowanie atakował (na szczęście tylko słowem;) córkę właściciela). Zadziwiające jaką chłopaki mają siłę regeneracji swoich organizmów. Za wyjątkiem Mariusza– pogromcy wędek, człowieka –szczupaka (jakby go tu jeszcze określić po tym co się wydarzyło nad rzeką?) wszyscy wręcz tryskali energią a przecież ledwo żyli jeszcze parę godzin temu. Muszę przyznać, że początkowo nie miałem zbytniej ochoty na jakieś fajerwerki – po prostu generalnie bardzo bolała mnie kolejna porażka z tą rzeką w której cholera tyle ryb, tyle że nie dla mnie ,ale z biegiem czasu jakoś zły humor rozszedł się po kościach. Szybko czas mija, oj szybko w takie wieczory, ale co tam przecież jeszcze jeden cały dzień łowienia przed nami. W prawdzie parę osób może mieć jutro odrobinę kaca po miejscowej rakii, parę osób może mieć niedobory w sprzęcie, ale przecież…nie przyjechaliśmy tu dla przyjemności, no! Po drugie ja mam 4 wędki…jest jeszcze co łamać…tfu, tfu, tfu !

RZEKA, DZIEŃ TRZECI

Ranek przywitaliśmy skoro świt…o 9-tej. Przy śniadaniu gospodarz oświadczył nam, że dziś wieczorem odbędzie się pieczenie barana – miejscowy przysmak- i obecność obowiązkowa. Będą wszyscy goście, czyli my, „lekarze” z Krakowa, Szwedzi i najnowsi goście z Niemiec.
Świat jest mały, bo okazało się że owi najnowsi goście – owszem przyjechali ,właściwie to przylecieli z Niemiec ,ale jeden z nich jest Polakiem, mało tego – kojarzy FFF ! No ładnie, następnym razem to się będę dobrze zastanawiał zanim coś naskrobię publicznie jeśli tacy sławni jesteśmy :)
Tylko jak my rozwiążemy logistycznie te pieczenie barana ?Oczywiście również na dzisiejszy wieczór zaplanowaliśmy pożegnalne spotkanie w Saraju połączone z… meczem piłki nożnej . OK, będziemy się martwić wieczorem a teraz znów pakować wszystkie manele i na Unac!!! Tomek P od rana strasznie marudził bo okazało się że żadna wędka z tych co mieliśmy do dyspozycji nie przypadła mu do gustu, ale po usłyszeniu delikatnej zjebki od Batona coś sobie w końcu zorganizował. Ja pierd….jak oni z sobą koegzystują? Jak jakiś grzyb z drzewem na zasadzie mikoryzy, symbiozy? No nie wiem, nie ogarniam tego…ale ważne że się kochają :) Baton dla mnie już i tak jest żywą legendą po tym jak usłyszałem od niego opowieść o starszym jegomościu, który siedząc na trybunach podczas piłkarskiego meczu, raz nie wytrzymał i rzucił w sędziego bocznego…własną sztuczną szczęką. To są zawodnicy!!! Nie ma co zmieniać takiego składu, jeśli który znów zechce gdzieś ze mną jechać…nie odmówię mu!
Ostatni dzień łowienia to także debiut łowiecki Kuby; jeden z dwóch „logicznych inaczej” – no bo nie łowiący -jednak stwierdził że musi spróbować. Generalnie gdyby to była jakakolwiek inna rzeka mógłbym mieć pewne obawy o powodzenie tej pierwszej lekcji, cierpliwość ucznia i efekty w postaci złowionych ryb ale tu…heh…oj Kuba lepiej to Ty już mieć się nie będziesz. Myślę tu oczywiście o początkach w „na muchę”. Ubrany w moje rezerwowe spodniobuty niepewnie wchodził w rwącą rzekę. Niestety poważne kłopoty z kolanem sprawiały że musiał bardzo uważać bo spory prąd w połączeniu z totalnie wyślizganymi spodami butów mógł go kosztować kontuzję. Ale po co tu się pchać na środek rzeki, wystarczyła tylko chwila nieuwagi jednego z Węgrów okupujących do bólu najlepszej brzegowe miejscówki a już Kuba trzymał muchówkę w ręku i zapuszczał nimfę w prądzie. Nie liczyłem ile tych ryb złapał ,ale powiem tak – na gościa który w życiu nie miał żadnej wędki w ręku to był całkiem przyzwoity wynik a i 30stak też mu się trafił. No i jak można było przypuszczać traktorem go trzeba było z wody wyciągać…czyżby kolejny wędkarz nam się narodził :)??? Ja w między czasie szalałem z jego zabaweczką – kompaktowym wodoodpornym aparatem fotograficznym. Jakość zdjęć i nagranych filmików nie była super/hiper ale na tyle zacna by zobaczyć rzekę „od spodu” .Podwodna perspektywa oglądanych ryb…tej ilości...Pane Hawranek…to se nevrati. Odbieram w końcu Kubie moją wędkę, czas zacząć wędkarskie ostatki, może jednak rzutem na taśmę zaliczę w końcu coś miarowego!!!Taaa…. El Dupa a nie coś miarowego. Wylazłem z rzeki, poszedłem na most.

O WĘDKARSTWIE

Stojąc nieco podłamany i coraz bardziej sfrustrowany dobija mnie jeszcze jeden obrazek. Na samej górze OeSa na potężnej bani gdzie rzeka zwężała się jedynie do kilku metrów jeden z poznanych Krakusów zapina rybę. Arek w tamtym miejscu namierzył wcześniej pstrąga na 60-70 cm i podawał mu po kolei wszystko co miał….po czym zauważył jak do „jego” ryby zbliża się coś….znacznie większego (shit!!!) Co tak naprawdę kryły głębiny tego wlewu…lepiej nie zadawać sobie takich pytań. Wracając do scenki jaką obserwuję z mostu. : Na początku nie wygląda to na aż tak dużą rybę. Ot…wygięta wędka i kołująca w bani ryba. Po jakiejś minucie, dwóch ryba wychodzi z bani i dostaje się w głęboki i mocny nurt rzeki…Tam przez moment zobaczyłem jej zarys. Jestem jakieś 30-50metrów od całego zdarzenia więc o pomyłkę w oszacowaniu wielkości nie trudno ale takie moje pierwsze skojarzenie to że ryba była jak…noga! No i się zaczyna. Linki z kołowrotka zaczyna ubywać niepokojąco szybko. Na wędkarzu jednak nie robi to jakiegoś większego wrażenia…Ja nie wiem, ja bym tam chyba jednak zaczął ostro schodzić w dół tym bardziej że pierwsze 10 -20 metrów było w miarę płytkie tuz przy brzegu tyle że zakrzaczone. Ale gościu wsparty o kijek robił to zdecydowanie za wolno. Ryba weszła za taką mini rafkę, linka gdzieś ugrzęzła między kamieniami .Zdaje się, że game over. Teraz ani ryby ani jak to odpiąć, więc wędkarz bardzo ostrożnie i powoli podchodzi do zaczepu. I co się okazuje ? Po uwolnieniu linki ryba dalej siedziała…ale tylko przez chwilę. Ostatecznie wygrywa walkę za kolejnym wielkim głazem. Ja pierdolę! Właśnie po takie emocje, po takie wrażenia miałem tu przyjechać !!! Tego ostatniego dnia pod koniec już chyba poddałem się tej nagiej prawdzie, że przegrałem ze swoimi planami – tymi czysto wędkarskimi. Miał być pięćdziesiątak, po cichu marzyłem nawet o sześćdziesiątaku. Ilość akurat w tej rzece nie ma znaczenia. Mój brak umiejętności? Czy może zwyczajny brak szczęścia? Hmmm…z Arkiem to raczej się nie mam co porównywać bo koleś to i w studni rybę złapie, no ale żeby ani jednego…Kurwa mać!!!. No nic no…chyba rzucę to wędkarstwo…może zostanę garncarzem? Garnki w przypływie uczuć zawsze łatwiej potłuc niż połamać wędkę w akcie desperacji o własne udo. Do dupy na raki z takim łowieniem. Drugi z lekarzy właśnie mnie mija paradując z pięknym samcem tęczaka…qrde jak steelhead no…eh…nie bo zaraz naprawdę coś połamię. Tak oto zakończyłem trzydniowe łowienie na Unacu, totalnie na tarczy, ograbiony ze wszystkich marzeń. Wtedy naprawdę tak to odbierałem, ale jak to się zawsze mówi – czas leczy rany, zaleczył i te, tym bardziej że prawda jest taka, że te rany to zrobiłem sobie właściwie sam ,na własne życzenie, taki wędkarski masochizm. Już teraz wiem że nie będzie więcej wyjazdów w poszukiwaniu św Graala. Bez przesady. To ma być normalny lightowy wyjazd z ludźmi którzy na ten czas stanowią coś niezastąpionego w koleinach życia, a nie jakieś spinanie się nie wiadomo po co. Czas zacząć palić więcej cygar, siadać częściej na kamieniu i rozkoszować się tym co się dzieje dookoła. Chłopie życie masz tylko jedno, byłeś tu i tam, nie złowiłeś, no trudno, ale połowiłeś, popróbowałeś, wiedziałeś że nie łowisz na bezrybiu, żyłeś każdym rzutem a tak naprawdę z tym łowieniem to jest trochę jak z uwodzeniem kobiety. Największego kopa daje cały ten flirt a sama…konsumpcja, że się tak wyrażę często kończy się tylko kacem moralnym, i jakimiś dywagacjami przy których rozmowy przy wycinaniu lasu do proste dialogi. Z resztą co ja się tu będę wypowiadał …są wśród nas więksi eksperci w tym temacie ode mnie :)

OSTATNI WIECZÓR

Ostatni raz przemierzamy tą dziurawą drogę, ostatni raz spoglądamy na towarzyszącą nam rzekę. Chwilowo mam jej dosyć, ale jeszcze za nią zatęsknię, wiem to, chociaż teraz myśli są zupełnie inne i wszem i wobec ogłaszam moje planu dotyczące garncarstwa. No nie…to nie jest ostatni raz, przecież jeszcze jutro wybieramy się na …zakupy po ser i rakiję no i jedziemy zobaczyć wodospady na Unie powyżej Martin Brodu i …legendarny już parking samochodowy dla gości hotelu Una-C . A teraz, teraz pora wstępnie się popakować i zejść na firmową imprezę naszego gospodarza. Widok jagnięcia przebitego od głowy aż po zad wyzwala we mnie jakieś maksymalnie hardcorowe skojarzenia wprost ze średniowiecza. Powoli schodzą się wszyscy i każdy w coś zaopatrzony. Są naleweczki jest cztero-gwiazdkowy tokaj, jakieś winko, Szwedzi mają coś o mocniejszych procentach ale kolor trunku zdradza że długo leżakował w dębowych beczkach. O proszę, więc jednak nie tylko Polacy to ochlaptusy ! Są Szwedzi ,są …polscy Niemcy i Niemcy rodowici ,są miejscowi, jesteśmy my , są lekarze. Pogoda dopisuje, humory też, nawet mnie się poprawia. Rozmawiamy trochę o tym trochę o tamtym, pod warunkiem że to i tamto to tematy wędkarskie. Przy okazji ktoś zaczyna oglądać wyrowe muchy. My to już je znamy, przywykliśmy, ale na wszystkich dookoła robią dosyć spore wrażenie . Więc nie ma się co dziwić, że pudełko dosyć szybko pustoszeje wprost proporcjonalnie do zapełniającej się kieszeni Arka. No, to się nazywa łączenie przyjemnego z pożytecznym…”ale to są drogie rzeczy” :) . Tak zupełnie na marginesie, jakoś i sposób wykonania much, szczególnie tych miejscowych ,nawet tych z gablotek nie umywał się do much kręconych przez naszego kolegę. No Arek jak będziesz dalej się w to rękodzielnictwo „bawił” z takim zaangażowaniem i klasą to może za parę lat Made by Wyro będą znane w całej Europie? Kosztujemy w końcu tego barana. Pocięte w cieniutkie paseczki mięso ma bardzo oryginalny smak, przegryzane do tego, świeżymi pędami cebuli, przepijane kolejeczkami przednich trunków… No niech ta chwila trwaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaa!!!
Mamy niestety drobny problem. Przydałaby się nam drobna zdolność bilokacji. Pora coraz późniejsza, impreza coraz milsza, a my musimy gnać na imprezę do drugiego pensjonu. Z bólem się żegnamy i szybkim krokiem przemierzamy te paręset metrów. Bez żabich przytupów tym razem. Obiecaliśmy sobie na dziś małe rozgrywki minisoccera, więc przy ostatnich promieniach zachodzącego słońca szybko tworzymy dwójki, rozstawiamy hokejowe bramki na obszernym trawniku i tniemy w piłę dobre kilkadziesiąt minut. Oczywiście rotacja jest spora bo my to raczej stojące hobby mamy:), nie zawsze się człowiek tyle za rybą musi nabiegać co za tą piłką. No tak...a gdzie nasz znak firmowy? Nasze papużki nierozłączki? Płazy i inne gady…wyłazić z tych łóżek!!! Z trzeciego piętra dochodzi do mnie jakiś trudny do interpretacji odgłos…Rany co oni tam robią ;/ ? Baton po chwili wychodzi na balkon i oznajmia że nieeee, dziś to chyba na Tomka się nie doczekamy. No dobra...kij im w oko no…już i tak każdy ma dosyć tej żałoby po złamanym sage’u. Marudzący Tomek jest jeszcze gorszy niż pijany marudzący Tomek i chyba jeszcze gorszy niż marudzący o końcu kariery wędkarskiej Owoc. Właśnie łapię się na tym, że od dobrych paru godzin generalnie też cały czas coś przynudzam, że jaki to beznadziejny wyjazd mi wyszedł a przecież nie skasowałem sobie swojej najlepszej wędki. Dalszą część wieczoru spędzamy więc w okrojonym gronie. Koło 21 opuszczają nas również Kuba z Oliwią. Skoro świt wyruszają dalej w swój tour de europe. Mam nadzieję, że podobało im się tutaj, że Oliwia miała dosyć wyrozumiałości by słuchać te dialogi na cztery nogi, by być świadkiem tych scenek rodzajowych, by czekać na Kubę bite 2 godziny, kiedy ten był uwodzony…przeze mnie i moją wędkę (jakkolwiek to zabrzmiało :)) . Eh Kuba : masz zuch kobitkę i tak trzymaj! Siedzimy tak jeszcze przez godzinkę ,dwie….nie …do dupy są takie ostatki, no ale cóż, był czas przyjazdu jest czas kiedy trzeba się zwijać. Dobra, kończmy tą stypę! Jutro jeszcze mamy pojechać coś pozwiedzać więc trzeba w miarę wcześnie się pozbierać, bo cholera wie ile znów będziemy jechać samochodem a w poniedziałek przecież do roboty.

SER Z HOTELU RITZ

Dzień wyjazdu był równie piękny jak dwa ostatnie. Żal wyjeżdżać, żal. Gospodarz zgodnie z obietnicą daje nam namiary na najlepszy ser w okolicy i rakiję. Trzeba przyznać że ten naprawdę lokalny, miejscowy, rzekłbym wręcz zza miedzy bimber jest faktycznie one and only. Ja jednakże wyleczyłem się dosyć skutecznie z rakii i chociaż to było jakieś dobre parę lat temu w Grecji…Sorry…nie dam rady to jest jak przebywanie w iglastym lesie po zatruciu się ginem. Ja poluję na ser. Jedziemy znów tą samą dziurawą drogą, która przez ostatnie 3 dni była naszą udręką. Z rzadka porozrzucane obok niej drogi zawsze miałem jako pustostany. Nic bardziej mylnego. Zatrzymujemy się w końcu przy podniszczonym, omalowanym sprayem dwupiętrowym budynku z napisem….Hotel Ritz. Nie no ja już widziałem różne jaja ale to generalnie trzeba mieć mocne poczucie humoru żeby wpaść na coś takiego. Drzwi zamknięte ale jest jakaś ścieżka przez chaszcze w dół, na zaplecze. Spotykamy się z właścicielem, który bez gadania otwiera szafkę a tam….same butelki. Jesteśmy w środku meliny i zakładu produkcyjnego….ten hotel to tylko przykrywka taka…zmyła dla policji :) Chłopcy biorą się za degustację. Ponoć są różne gatunki. Trochę to trwało, w końcu robimy zakupy. Jest i ser. Bierzemy wszystko co było , jakieś 3 kg. Pakujemy się w auta i jedziemy do Martin Brodu, tym razem nie na ryby a pooglądać wodospady na Unie. Przy okazji zostajemy zwerbowani przez jeszcze jednych miejscowych. Tym razem to normalna rodzina. Nie wiem jak do tego doszło ale po chwili zostaliśmy zaproszeni do domu. To naprawdę przykre i zarazem brutalne…jak Ci ludzie muszą sobie tam radzić. Dom właściwie w stanie surowym, postawione w środku jakieś proste meble. Wszędzie religijne akcenty, obrazki, figurki i wszechobecny bimber. Oczywiście kupujemy, przepłacamy ,ale byłoby nie fair jeszcze się z nimi licytować. W końcu dochodzimy do celu dzisiejszego dnia. Co tu duża pisać. Zdjęcia oddają wszystko. Unoszące się dookoła drobinki wody sprawiają że po chwili jesteśmy cali mokrzy. No, trzeba uważać na sprzęt fotograficzny w takich warunkach, więc parę szybkich, karkołomnych zdjęć i spadamy. To już naprawdę jest koniec. Wyjeżdżamy. Na koniec jeszcze kolejny tragikomiczny obrazek….Zaadopotowany szkielet jakiego budynku na hotelowy parking. Tym razem to naprawdę hotel ,ale próżno szukać jakiś namiarów na niego w sieci. Ponoć od jesieni mają ruszyć wędkarskie kwatery w budynkach hodowli. Miejsce idealne, przynajmniej nie trzeba się ładować dziennie w auto i wlec przez 8 km odcinek zapuszczonej drogi. Bye bye Martin Brod, Bye bye Nana, Saraj, Kulen Vakuf . Potem Bihać, granica przejechana bez zbędnych pytań, chociaż bez zaczepki ze strony chorwackiego celnika na temat zbliżających się ME a Austrii i meczu Chorwacja – Polska. No cóż, trochę się na piłce znam i za bardzo nie miałem argumentów żeby zaprzeczyć facetowi że przegramy gładko…Czas pokazał –faktycznie nie miałem. Na granicy ze Słowenią czyli przy wjeździe do UE niemiła niespodzianka. Korek…4 godziny wycięte z życiorysu. Zdążymy w ogóle w poniedziałek do roboty??? Przez kilkudziesięcio-kilometrowy odcinek jedno jezdniowej drogi w Chorwacji też wleczemy się niemiłosiernie. Kiedy w końcu dostajemy się na autostradę czas się rozstać. Obładowany samochód Marcina z racji na swoją kondycję nie może być gnany bez opamiętania, a ja z kolei oszaleje jeśli będę miał się wlec 110 po autostradzie. Przyszło się pożegnać. Nie było jakiegoś dramatu, ale szkoda tej przygody, która właśnie ma się ku końcowi. Coś tam przebąkujemy że przecież w przyszłym roku znów się spotkamy, że było ekstra i trzeba koniecznie to powtórzyć. Może nie akurat w to samo miejsce, ale generalnie taki wypad w nieznane to jest to! I tego się trzymajmy!!! Zamykam drzwi, wyjeżdżam z parkingu. Teraz już ze znacznie większą prędkością , niestety wciąż monotonnie zbliżamy się do domu. Zanim porozwoziłem chłopaków zrobiła się 4 rano…Ma to w ogóle jakiś sens iść spać?... Może, po prostu wezmę prysznic i skoczę na Wisełkę przed pracą? Garncarstwo to jednak nie moja życiowa misja.


Michał Owoc

PS
Wielkie podziękowania dla wszystkich którzy ze mną byli, którzy musieli wysłuchiwać moich mądrości życiowych i cierpieć moje humory. Dziękuję Marcinowi za organizację swojego samochodu, który umożliwił powiększenie składu ekipy. Dziękuję fotografom za zdjęcia, w końcu zdjęć przyszło tyle, że miałem spory problem z decyzją co pokazać a co nie. Zaznaczam że żadne zdjęcie nie jest mojego autorstwa chociaż galerię utworzyłem ja. Zdecydowałem się na zamieszczenie wszystkiego co chociaż trochę ostre :).
Link do galerii http://www.flyfishing.pl/galeria/galeria.php?gal_id=859
Przepraszam, że musieliście czekać 4 miesiące. Ale może to i dobrze, że odświeżycie sobie pamięć tuż przez zlotem a inni przeczytają jak to jest z nami. Ale to są drogie rzeczy…
PS II
Właśnie a propos, bo wiem że wędkarstwo nie wybiera. Trafia w studentów, emerytów, badylarzy, prezesów, bezrobotnych. Ten wyjazd kosztował od osoby około 850pln i zawarte w tym były absolutnie wszystkie koszty, łącznie z pakietowym ubezpieczeniem własnych tyłków od wszelakich złych przygód ale bez miejscowego sera i rakii. 3 dniowa licencja to koszt około 88-90E, kwatery z żarciem 25-28E za dobę. Paliwo, winiety do podziału. Myślę że warto.
PS III
Linki do filmików z podwodnego świata dla niedowiarków.
http://pl.youtube.com/watch?v=RQqwmfiFNXs
http://pl.youtube.com/watch?v=_x7SpcoxQio
http://pl.youtube.com/watch?v=tkFFKjH5HFE
http://pl.youtube.com/watch?v=i3xpV3sCS5k
http://pl.youtube.com/watch?v=bRJxVGge_N0

PS IV
Thats all folks !

<< PowrótOceń artykuł >>

Autor Komentarz
Michał O.
No tak....wszystko fajnie tylko czemu literówka w samym tytule. No nic...niech będzie że ....imę
Tomasz P
Obawiałem się trochę o ten artykuł, ale się myliłem :-). Fajnie wyszedł.
Od siebie dodam, co następuje:
W kwestii awarii samochodu Marcina. Nie widziałem jeszcze żeby w trzech samochodach wybierających się w taką podróż nie było złamanego śrubokręta :-( :-)!!!!!!
Nie wspominając o jakichkolwiek kluczach. Ciekawe czy mieliście przynajmniej jeden podnośnik w razie przebicia koła? Pewnie nie :-)! Dla mnie to nie do pomyślenia. Ja po mieście wożę pół warsztatu ;-).
Miałem jeszcze jedną przygodę w drodze powrotnej, tuż przed samą granicą. Wysiadając na przejściu granicznym z auta, otumaniony z lekka rakiją zgubiłem paszport, który wypadł mi z kieszeni. Dojeżdżamy do przejścia i panika. Nie mam glejtu. W tym samym momencie jacyś obcokrajowcy (chyba Niemcy albo Austryjacy, ale dokładnie nie wiem, przez tą rakiję  ) z samochodu obok wręczają mi mój paszport. Cóż za ulga! Głupi zawsze ma szczęście.
Michał załamał się brakiem (złowienia) dużej ryby, ryb.
Też nie miałem szczęścia do takiej, ale dla mnie było fantastycznie. Rzeka w pięknych kolorach, widoki i masa ryb.
Co prawda po pierwszym dniu , a właściwie paru godzinach łowienia byłem mocno rozczarowany. Inni łowili, ja nie. Dopiero w następny dzień wstrzeliłem się w rybki. Nigdy nie złowiłem takiej ilości fantastycznie wybarwionych ryb na dodatek na moją ukochaną mokrą muchę. Michał o tym nie wspomniał, ale każda ryba była praktycznie inaczej ubarwiona. Niektóre miały kolor grzbietu w kolorze rzeki. Głęboka zieleń, szmaragd. Wyglądały bajkowo.
Czego żałuję, bardzo?!! Zdjęć, które można było wykonać. Niesamowite widoki i kolory.
W pierwszy, pochmurny dzień można było wykonać jedne z lepszych zdjęć w życiu. Pomyślałem, że tam tak zawsze jest. Na drugi dzień rozpogodziło się, niestety!! Szlag trafił całą magię. Widoki i kolory zostały jednak światło zrobiło się makabryczne. Tak do samego dnia wyjazdu. Obiecałem sobie, że wstanę wcześnie rano by zrobić zdjęcia po ludzku, ale niestety nieudało się :-(. Prostopadłe promienie słońca, które spłaszczyły całkowicie sfotografowane obrazy. Zdjęcia rzeki płynącej w kanionie, zrobione z wysokości parędziesięciu metrów, wyglądają jakby płynęła metr niżej. Wielki kontrast pomiędzy ciemnymi i jasnymi obiektami, z którym aparat sobie nie poradził. Horror fotografa :-( :-(.
Dziękuję wszystkim za możliwość wzięcia udziału w tym wyjeździe. Było zajefaje!!!
Dziękuję, że znieśliście mnie i mojego wafla, Batona. My tak zawsze, od nastu lat.
Że też ja jeszcze mam cierpliwość niańczyć Go :-) !!
Miałem parę problemów by wziąć udział w najbliższym zlocie nad Sanem i tak naprawdę nie powinienem na niego jechać. Jednak, gdy pomyślałem ile mnie minie, że nie spotkam tych pozytywnie zakręconych gości i nie poczuję tego klimatu, to postanowiłem postawić na tą, jedną kartę.
I tak naprawdę nie muszę złowić żadnej ryby. Może lać, srać i grzmieć.
Wystarczy, że po prostu tam będę!
Jeszcze raz wszystkim dziękuję :-)!!!!!
Tomek Płaza
Tomasz P
Michał, skoro nie zamieściłeś zdjęć w artykule, a w galerii też nie ma wszystkich, o których wiem ( i ładniejszych :-) ), to może podasz hasło do galerii. Wstawię pozostałe i dodatkowo inne, których Ci nie wysyłałem, myśląc, że zamieścisz je w artykule, a będą zbyt osobiste, by zmieściły się w ramach tego konkretnego materiału.
Sebastian Piekarski
Zdjęcia podwodne są przerażające :)))
Michał O.
Dziekuje Adminowi forum za poprawienie literowki w tytule!
Daniel Kasprzak
A ja tam z Nimi byłem dwie życiówki w kategorii pstrąg tęczowy i lipień na muchę sobie strzeliłem :-)
A tak całkowicie od siebie było zaj….. ryby rybami ale cała atmosfera tak jak to Michał napisał „wędkarstwo niejedno ma imię” i co to dużo gadać po prostu trzeba było tam być z Tymi ludźmi w tej danej chwili w tym miejscu.
Michał pełen szacunek za ujecie tego w taki sposób (choć ze Szwecją i tak podpadłeś u mnie ;-) )
Do zobaczyska na zlocie.

PS.
Kurcze po tym wyjeździe obiecałem sobie ze kupie sobie jakaś idoten fotocamerę (co by się w kieszeni zmiesciła) bo kurna nie mogę sobie darować ze nie zrobiłem wielu zdjęć które mogłem zrobić jednak chodzenie po takiej rzece z plecakiem foto w którym jest sprzęt za kilka tysięcy złotych jest bardzo ryzykowne. No i wyszło jak zawsze szykuje się zlot nad Sanem a tu u człowieka tylko lustrzanki i obiektywy lampa filtry itp. a idoten kamery jak nie było tak nie ma.

Daniel Kasprzak
Mariusz
A co Wy na takie coś;-)
http://www.flyfishing.pl/galeria/fotka.php?f_id=8585&gal_id=1
Historia zatacza koło.
gumka
bardzo fajnie sie czytało.
Życze udanego zlotu nad Sanem i równie udanego reportażu
-pozdrowienia z Bieszczad-
Lowca Jelczykow
Świetnie napisane, czyta sie tak jak by sie tam z wami bylo Jeden z najlepszych artykułów
sierczan
No tekst co najmniej na nobla literackiego, a na pewno na nike :)
wraz z zuch kobitką pozdrawiamy całą ekipę
jakieś chodzą ploty że kroi się wędkowanie skandynawskie? organizujcie się :) - my nie mówimy nie
Rafał Kamiński
Wow dużo liter. Rzeczywiście piękne okoliczności przyrody są tam piękne, muzułmańska śliwowica (tam mieszkają nowocześni muzułmanie)przepyszna i to na tyle. Jak kogoś bawi łowienie w totalnym burdelu to miejsce idealne.
Ale po co tak daleko w Szwaderkach też można sobie połowić w krystalicznej wodzie tęczaków , te nasze to maja nawet ładniejsze ogony. Za to ciekawe było dobranie optymalnej muchy. Ponieważ dotarliśmy do miejscowego guru
mieliśmy łatwiej, robił doskonałe imitacje naturalnego pokarmu tych ryb, muszka dość prosta pomponik z białej wiskozy wielkości małej wisienki. Szybko dowiedzieliśmy się dlaczego , jak czyścili stawy w żurze który zaczynał płynąć rzeka płynęła pasza przypominająca kawałki słoniny. Z suchych muszek najlepsza była skórka chleba, ale tą etycznie jedynie dla jaj puszczaliśmy nie na wędce.
Dobrze że po powrocie nieco czasu upłynęło zanim spotkaliśmy się z kumplem który nam polecił to łowisko , nieco nam przeszło , inaczej już nic by nie połowił.
A propos lipieni być może wypuszczono część ze 100tys ryb przygotowywanych w hodowli, nic by w tym nie było złego tylko że rzeka jest dość sterylna i one po prostu nie maja co w niej jeść

Rafał
Konrad Cienkiera
Ojej chyba zabłądziłem:( Czy to jest forum kółka botanicznego Akademii Rolniczej???
Legalize it:)))
Piękna robota z tym tekstem :)
romasz
Dzięki i Marcinie Stopa za piękną dzisiejszą rozmowę i wspomnienie o tej Michała relacji...
Dzięki Michale i Wam Go żegnającym...
Świat istnieje - dopóki My...

Galeria zdjęć
Słowacja 2023
Email:
Haslo:
Zaloguj automatycznie
przy kazdej wizycie:
Zaloz konto
Gorące dyskusje
Na Forum
Ustawa o ochronie
zwierząt

Nie trzeba być
jakimś wielkim
prorokiem, żeby
stwierdzić, że
wcześniej lub
później ktoś uzna,
że C&R/No Kill, nie
Propozycje na naszywkę Forum FF

 [tally] 7

 [tally] 5

 [tally] 10

 [tally] 12

 [tally] 81

 [tally] 10

 [tally] 1

 [tally] 4

 [tally] 19

 [tally] 8

 [tally] 19

 [tally] 93

 [tally] 24

 [tally] 6

 [tally] 7
głosów: 306 więcej >>
Copyright © flyfishing.pl 2002
wykonanie focus