|
a potem się obudziłem
Nad Wisłą, gdzieś w PL.
Samo południe. Upał , a powietrze wręcz mokre. Ryby szaleją. Jazie, bolenie, sandacze, szczupaki, sumy.
Woda wrze. Wyciągam muchówkę , zakładam płetwy i pływając pomiędzy główkami zacinam sandacza
(lekko ponad metr). Pobudzony rybą i szklaneczką „rudej, pędzonej na myszach” wracam do wody.
Zacinam chyba bolenia. Kilka minut walki i ryba się wypina. Odpoczywam na piaszczystej wysepce i
widzę przepływającego dwumetrowego suma. Wracam po ciężki spinning. Teraz łowię z wysepki. Świetnie
pływam, ale z takim olbrzymem nie miałbym szans w wodzie. Po jakimś czasie zacinam coś sporego, coś
co nie szarpie ale jednostajnie ciągnie. Po godzinie dziwnego holu decyduję się i zakładam płetwy. W
zęby wkładam nóż , ostatecznie jak będzie źle to przetnę żyłkę. Podpływam i widzę, że to nie sum. To
„coś”, to topielec. Sytuacja zmienia się diametralnie. Wracam na wysepkę. Próbuję jakoś go wyciągnąć.
On jednak kręci się wokół mocnego wiru, tylko ja utrzymuję go na krawędzi. Wysepka z samego piachu,
więc wędkę muszę trzymać i jeszcze kombinować , by tamten nie wpadł w wir. Nagle luz, ciało musiało
być już mocno rozmiękczone. Kończę łowienie. Wracam do wozu i informuję policje o zajściu.
Zdarzyło się to w XXI wieku.
|