|  | Master, z pełnym szacunkiem, ale wiesz co jest najbardziej frustrujące dla początkującego/średnio zaawansowanego (a za takiego wciąż się uważam, mimo iż lat przybywa) muszkarza w Polsce? Otóż
 jest to kołaczące się po łepetynie pytanie, najczęściej bez sensownej odpowiedzi "czy ja coś w kółko
 robię źle, czy w tej wodzie po prostu nie ma ryb?" Mówimy tutaj wciąż o etosie, o łączności z tradycją, o
 tym że krótka to zło a sucha jest cacy. Nie da się uczyć, nie da się doskonalić na zdewastowanej
 wodzie. Byłem nie tak dawno na pewnym zagranicznym łowisko, mniejsza o to gdzie. Rzeka średniej
 wielkości, woda do pół łydki, krystalicznie czysta. Dno po prostu wybrukowane lipieniami, największe
 60+. Myślisz, że łatwo mi było je złapać? Że nałowiłem się do przysłowiowego "bólu ręki"? otóż wcale
 nie, bo lipasy były wyjątkowo płochliwe, wybredne i ostrożne. Każdą rybę wypracowałem godzinami, ale
 w ciągu tego tygodnia nauczyłem się więcej, niż w kraju w ciągu kilku lat. Łowiłem na długą nimfę, na
 suchara podczas wieczornych zbiórek, zawsze na upatrzonego, na muszki na #20, na przypony 0,08...
 Badyla do cholernej krótkiej nimfy-przepływanki nawet nie wyjąłem z auta... Jak mniemam tak wyglądał
 cały Twój wędkarski nowicjat, tutaj, w Polsce, kilka dekad temu. Ja żeby to przeżyć i tego doświadczyć
 muszę przejechać 1,5 tyś km. A wyzwania? tak, bardzo lubię wyzwania. Ale jestem realistą, do wyzwań
 trzeba się dobrze przygotować. A dobre przygotowania wymagają dobrego "poligonu". Ponieważ nie
 dostałem nic sensownego w spadku od poprzednich pokoleń, wiem, że muszę za to zapłacić.
 
 |