|
Gdybyśmy mówili wyłącznie o naturalnej populacji ryb w naturalnej rzece to moim zdaniem każde zjawsko ekstremalne jak powódz, długotrwałe zjawiska lodowe, susza nie powinno mieć negatywnego wpływu na ryby. Każde z nich w jakimś sensie odświeża rzekę i w ujęciu kilkuletnim wzmacnia populację. W przypadku obecnych, "lichych" stad utrzymywanych na bazie hodowlańców, z Bóg wie jaką kondycją i zdolnościami przeżyciowymi i rzekami płynącymi jak pod sznurek powódź może wyeliminować pewne roczniki na dobre. Często wracam do przykładu Dunajca w Łopusznej bo tam się wychowałem wędkarsko. Pamiętam letnie powodzie, gdzie strach było podejśc do wody na bliżej niż 30 metrów nie mówiąc o wejściu na most. Jak człowiek patrzył na te wały błota, niosące całe drzewa z prędkością kilkudziesięciu km/h to trudno było uwierzyć, że za dwa, trzy tygodnie wszystko wróci do normy. A wracało. Co sprawiało, że ryba potrafiła przetrwać? Po pierwsze jej głównie, naturalne pochodzenie po drugie ukształtowanie koryta rzeki. Tylko w rejonie mostu były dwie głęboko wcinające się w brzeg zatoczki i a kawałek niżej ciąg główek (ostróg), z zatrzymaniami poniżej. I w takich miejscach chroniły się ryby z całej rzeki, zagęszczenie było niewyobrażalne, co wykorzystywała miejscowa ludność w wiadomy sposób. Dziś nie ma śladu po zatoczkach, ostróg na górskich rzekach już się nie buduje, królują opaski wzdłuż których rzeka nie zwalnia a ilość kryjówek jest ograniczona. Dziś, po powodziach, populacje są wzmacniane ale nie procesami naturalnymi, a kolejnymi zarybieniami interwencyjnymi materiałem z hodowli, który poza swoją ogólną "lichością" przetrwał powódź w warunkach ośrodka, więc jego kariera zakończy się najpóźniej przy okazji kolejnej wielkiej wody. Zatem w naszych realiach wyciąganie jakichś korelacji między wystąpieniem powodzi a wzrostem populacji może prowadzić do niewłaściwych wniosków.
|